Profesjonalizm zabija ducha sportu. Skazuje na głód Bogów Prędkości, dlatego ci odwracają się od profesjonalnego sportu samochodowego skazując go na nudę. Kochają amatorów – marzycieli, którzy nie mają rozsądku i nie znają granic swoich fantazji. Ludzi gotowych pędzić blisko 260 km/h w lotniczym zbiorniku na paliwo z kolanami pod brodą.
Z profesjonalizmem w ściganiu jest jak z ewolucją. Od skromnych początków, kiedy ludzkość dopiero zapoznawała się z automobilem po dzisiejszą F1 czy WRC. Poziom profesjonalizmu stale się rozwijał. Oczywiście łatwo przesadzić i dojść do wniosku, że im sport samochodowy jest bardziej amatorski, tym jest ciekawszy. Bo wcale nie o to chodzi.
Profesjonalny sport to także, albo przede wszystkim odczłowieczenie zawodnika. Współczesny sportowiec, czy to sprinter, czy kierowca musi poddawać się coraz bardziej rygorystycznym treningom. I to już nie tylko tym fizycznym ale głównie psychologicznym.
A to zabija emocje. To ludzkie odruchy tworzyły całą tą magię, którą tak ciepło wspominamy. Szaleństwo, charakter i wynikające z tego kłopoty. Atmosfera, którą także tworzyli mechanicy, a wcześniej konstruktorzy. Szalone pomysły, nietuzinkowe idee i dużo taśmy klejącej.
Atmosfera spotkania przy piwie, gdzie w którymś momencie każdy wpada na coraz to głupszy pomysł, a potem pod przewodnictwem tego „najciekawszego” zawodnika wszystko idzie w ruch.
Bez odgrywania scenek pod sponsorów i szefów zespołów. Amatorskie podejście. Tak jak dawno temu w Ameryce robili to szaleńcy ścigający się Hot Rodami. Może i dla niektórych była to praca, ale nie w wielkiej motoryzacyjnej korporacji, tylko co najwyżej warsztacie samochodowym. Przy odrobinie szczęścia warsztacie specjalizującym się w rasowaniu samochodów.
A już absolutnymi mistrzami wśród gości od Hot Rodów byli ci, którzy budowali Belly Tanki a potem wciskali się w nie, żeby mknąć jeszcze szybciej. I to jest ta wyrwana z kontekstu komercyjnego potrzeba prędkości. Przepis na tego typu konstrukcję musiał kiedyś komuś podszepnąć jeden z Bogów Prędkości. Nikt normalny nie mógł od tak połączyć zbiornika na paliwo z P-38 z Fordowskim flatheadem V8…
Al Jerauld i George Barber poszli jeszcze dalej. Zmniejszyli korpus maszyny, żeby wyrwać jeszcze trochę prędkości. Zbiornik na paliwo z myśliwca P-38 o którym mowa zyskał imię „Baby Bomb”. Charakteryzował go rozmiar. Mierzył dwa metry długości i ważył około 450kg. Kierowca musiał prowadzić z podkurczonymi pod brodą nogami. A wolne to maleństwo nie było…
Napęd to trwająca kilka lat ewolucja. Pierwsza wersja Baby Bomb została ukończona w 1951 roku po trwającej dwa lata budowie. A budować było co, bo cała konstrukcja ramy podobnie jak próba pogodzenia ze sobą samochodowych elementów zawieszenia, silnika i skrzyni biegów ze zbiornikiem z samolotu leżała w rękach dwóch gości i skromnego jak na obecne standardy garażu.
W 1952 roku nastąpiła pierwsza próba bicia rekordu prędkości dla tej maszyny. Padło na Bonneville Nationals. Pojawił się nawet sponsor, Jerauld’s Speed Shop z National City (Kalifornia). Napęd stanowił fordowski flathead V8 z 1937 roku. Ciekawostką jest jednak to, że pojemność silnika została zmniejszona do 88.75 cali sześciennych. Prawdopodobnie miało to związek z wymaganiami klasy „O” w której był wówczas zgłoszony.
Silnik pracował na dwóch gaźnikach Stromberg i podobno osiągał 80 KM przy 5800 obrotów na minutę. Całkiem grubo. W 52′ udało się rozpędzić karzełka do 184 km/h. Z kolanami pod brodą…
Rok 1953 to kolejny występ na Bonneville w klasie „O”. Tym razem udało się wyciągąć 196 km/h. Z tych zawodów znana jest pewna anegdota. Otóż Al rozpowiadał wszystkim, że startuje na specjalnym fioletowym paliwie. Podobno konkurenci uwierzyli w nie znane dotąd specjalne paliwo, które przyczyniło się do lepszego wyniku. Tak na prawdę Al dodał do metanolu którego używała większość zawodników barwnika. Od tak, dla zgrywy.
Chociaż kto wie… Przecież wynik był lepszy…
W 1955 lub 1956 Al i George przywrócili jednostce napędowej oryginalną pojemność, 136 cali sześciennych. W tej konfiguracji na Bonneville Nationals 56′ Baby Bomb rozkręcił się do 256 km/h. Z cholernymi kolanami pod brodą! Al twierdził potem, że rekord był zaniżony przez za krótkie przełożenie. Upierał się, że jego maleństwo pofrunie 272 km/h. I może by tak było, ale amatorzy podejmują różne decyzje. Często dyktowane portfelem i czasem. I tak Baby Bomb dokonał żywota służąc swymi bebechami następnej wariackiej konstrukcji.
I to jest magia amatorskiego sportu. Niepohamowana ambicja pobicia rekordu zderzająca się z ograniczonymi możliwościami warsztatowymi, wiedzą i doświadczeniem rodzą często nieoczekiwane rezultaty. A brak obostrzeń dotyczących bezpieczeństwa tylko dodaje wszystkiemu kolorytu. Oby tylko nikt nie zginął… Chociaż bogowie prędkości kochają krwawe ofiary. Pewnie dlatego tak mocno interesują się amatorami.
MSK