Przez ostatnie pół roku nic się tutaj nie wydarzyło. Co gorsza, mam wrażenie, że w ogóle mało się wydarzyło. No może z tym małym wyjątkiem, że pół roku temu miałem dwa samochody a teraz cztery. W tym jeden na chodzie i z przeglądem i jeden, którego jeszcze nie widziałem na oczy. Ale to nie jest ciekawe, dlatego jakby nigdy nic wrócę stopniowo do regularnego pisania tutaj.
Nie może być tak, że słowem nie wspomnę o tegorocznym 24h Le Mans. Wiele godzin przed telewizorem z relacją na kanale Eurosport to coś, czego zwyczajnie nie można pominąć.
Wspaniale jest oglądać tę imprezę we własnym domu przez te wszystkie długie godziny. Mniej wspaniale jest oglądać przerwy reklamowe, w których Eurosport zaprasza mnie na inne swoje audycje.
No i wspaniałe komentarze o tzw. dupie Maryni. Wciąż nie mogę zrozumieć jak to jest, że ludzie którzy mają coś ciekawego o wyścigach do powiedzenia, marudzą przez większość czasu o jakichś pierdołach, Bradach Pitach i innych obwarzankach.
Ale nie to jest najważniejsze. Ważniejsze jest to, że grupa składająca się głównie z Niemców prawdopodobnie zamordowała grupę składających się głównie z Japończyków.
Wiemy mniej więcej jak dumnym narodem są Japończycy. Trudno więc wyobrazić sobie jak ludzie z Toyoty przyjęli sytuację, gdzie ciesząc się już z niemal pewnego zwycięstwa… Zostali znokautowani przez awarię techniczną. Na kilka minut przed końcem. Po niemal 24 godzinach walki. Nikt nie zasługuje na taki rodzaj porażki. Nawet Toyota.
Niemcy z Porsche nauczyli się przy okazji, że nie można się poddawać. Bo to właśnie zrobili w końcówce. Kiedy pojawiły się problemy Toyoty zaczęli gonić jak wściekli i pewnie niektórym przeszło przez myśl, że trzeba było walczyć do końca. Szczęście było jednak po ich stronie i zwycięstwo wpadło im w ręce mimo wszystko.
Dzięki wielkiemu powrotowi Forda do Le Mans, rywalizacja w klasie GT Pro cieszyła się większym zainteresowaniem niż zazwyczaj. Amerykanie po 50 latach wrócili i wygrali. I chociaż sędziowie mocno i nieczysto kombinowali przed samym wyścigiem, to rywalizacja i tak rozegrała się między Fordami i Ferrari.
Ford zdobył miejsce 1,3 i 4. Jedno Ferrari obroniło miejsce na podium. To była dobra rywalizacja i na szczęście nie rozegrała się przy stole sędziowskim. Ani przed, ani po wyścigu.
Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że Ford wraca do czasów, w których był po prostu „fajny”. Tzw. tatusiowe modele to jedno (sam taki niedawno kupiłem), ale aktywność i sukcesy w sportach samochodowych takich jak wyścigi endurance, rajdy (Ale niekoniecznie WRC) czy Rallycross oraz fajne modele jak Mustang, Focus RS, Fiesta ST, F-150 Raptor czy GT robią swoje. Przyciągają uwagę i zmieniają postrzeganie marki.
Popularność i coraz ciekawsza gama modelowa a.d. 2016 przełoży się na popularność klasycznych modeli. Mój wymarzony Escort MK I i tak kosztuje już krocie i kupno kompletnej budy nadającej się do remontu poniżej 10 000zł to już niemal wyczyn.
Mimo to cieszę się, że samochody które bardzo lubię robią się coraz bardziej popularne. Ostatnio Petrolicious przygotowało film o kolekcjonerze z Niemiec.
Cóż, gość trochę sobie zaprzecza i chyba nie do końca rozumiem jego podejście do motoryzacji, ale to on ma fajne Fordy a nie ja. Dlatego zachęcam do zobaczenia poniższego filmu:
A na koniec, coś z innej beczki. Kiedy coraz większą popularność w sieci zdobywa Toyota z silnikiem Ferrari, ja proponuję Wam Volvo P1800 na płycie podłogowej z Mazdy Mx5 z silnikiem V8 Forda…
To chore i pozbawione sensu.
MSK