Słomczyńska kiełbasa

Jeszcze w czasach kiedy objęty byłem obowiązkiem szkolnym, ale już po panowaniu biznesmenów z Pruszkowa i Wołomina, zawitałem kilkukrotnie na giełdzie samochodowej w Słomczynie. Czy Grójcu jak to niektórzy uogólniali. Jak się okazuje były to wizyty przełomowe. Dały mi podwaliny pod zrozumienie Polskiej branży motoryzacyjnej. Od dziennikarstwa przez obsługę pojazdów po handel.

Rytuał Słomczyński składał się z kilku powtarzalnych elementów. Pierwszy to wczesna pobudka w weekend. A jak wiadomo takie rzeczy wymagają ogromnych pokładów silnej woli.

Samo wstawanie rano w wolny dzień narzuca atmosferę czegoś ważnego. Przynajmniej dla mnie. I tak poranna droga do “odległego” Słomczyna z szybką wizytą na stacji po kiepską kawę w beznadziejnym kartonowym kubku budowała atmosferę nadchodzących wydarzeń.

Dalej zaczynało się krążenie między posesjami, sadami i sadownikami wystawiającymi kraty z jabłkami przy wąskich drogach prowadzących do giełdy.

Tuż po zaparkowaniu na improwizowanym parkingu na czyimś podwórku zaczyna się drugi element rytuału. Powolne krążenie między samochodami, częściami i akcesoriami. Strugający poważnych graczy klienci ściskający portfele i handlarze pozujący na gangsterów.

Następnie pojawiają się pierwsze negocjacje. Na swój sposób wulgarne, toporne i z wyrzutem sumienia, że bierze się kradzione części od złodzieja. Albo wypicowanego trupa. Też od złodzieja.

Potem przychodził gwóźdź programu – kiełbasa na papierowym talerzyku z keczupem i pajdą chleba. A wszystko to w akompaniamencie jakiegoś RMFu i radiowęzła z anonsami handlarzy.

Rytuał Giełdy w Słomczynie pewnie poznał każdy urodzony przed nadejściem złotych lat dziewięćdziesiątych. Ja i tak załapałem się na zmierzch giełdy z datą urodzenia przypadającą na rok 1989. Na czasy kiedy coraz mniej było tam handlu samochodami i częściami, a więc pojawiało się szmat, rowerów, mebli i innego badziewia.

Mimo to Giełda w Słomczynie ze swoją przaśnością i wulgarnością stała się dla mnie synonimem polskiej branży motoryzacyjnej. Coś z tego bazaru odnajduję w wielu współczesnych hurtowniach motoryzacyjnych, komisach, warsztatach, stacjach kontroli pojazdów.

Ludzie wychowani na słomczyńskiej kiełbasie przekazują jej odarte z pasji dziedzictwo dalej nie tylko we wszelkich odmianach handlu i usług z branży moto, ale także w prasie i telewizji. Całe tabuny wspaniałych dziennikarzy motoryzacyjnych nauczyły się swojego fachu właśnie od Słomczyńskich dystrybutorów bitych volkswagenów i kradzionych błotników.

Tak przynajmniej mi się kojarzą ich wypowiedzi, styl, wnioski. Wiecie, to jak miłość do zwierząt u zawodowego rzeźnika. Bo przecież pracuje ze zwierzętami.

Oczywiście takich giełd było bardzo wiele. Była taka w Warszawie, było ich sporo w całej Polsce. A potem przyszedł internet. A nieco później facebook i plaga ogłoszeń bez ceny. Z tym samym chamstwem i łaską, że ktoś może kupić jakąś kupkę złomu za absurdalnie wysoką cenę.

Dzisiaj te giełdy wymierają. Zabija je nowoczesność. Niestety ich duch jeszcze trwa.

Myślałem o tym na ostatnim Warszawskim Bazarze Motocyklowym i doszedłem do wniosku, że moje wizje są zbyt pesymistyczne. Pierwsza edycja Bazaru zorganizowana na terenie Automobilklubu Polskiego w Warszawie zbiegła się ze wspaniałą pogodą. A ludzie w środku okazali się być znacznie kulturalniejsi i rozgarnięci od asów z Grójca.

Dzięki słonecznej pogodzie masy motocyklistów i “samochodziarzy” przybyły na miejsce nieco korkując okolicę. I dobrze! W końcu pasjonaci motoryzacji powinni zacząć walczyć o swoje miejsce w społeczeństwie. Zaznaczać swoją liczną obecność. Z szacunkiem i kulturą oczywiście.

Fajnie było zobaczyć jak ten kawałek miasta przejmują w ten weekend ludzie z benzyną w krwioobiegu. To chyba największy plus całej tej imprezy.

Bez sensu recenzować bazar. Mam tylko taką małą obserwację. Internet oczywiście poddaje w wątpliwość sens istnienia takich imprez. Siedząc w domu nie muszę płacić za wejście na portal aukcyjny, mogę sobie do woli sprawdzać do czego dane części pasują, czy są zamienniki i jak wygląda kwestia ceny na rynku. Żeby dobrze kupić na giełdzie trzeba się dobrze znać na rzeczy. Mieć wszystko w głowie.

Myślę, że podobnie jak w przypadku zorganizowanej w siedzibie Automobilklubu Polskiego giełdzie modeli samochodów, przychodzi się tam żeby sobie popatrzeć. Żeby na własne oczy, na żywo zobaczyć i doświadczyć wspaniałych przedmiotów.

Idziemy tam trochę jak na wystawę, trochę jak na zlot. Do tego może w celach towarzyskich bo zawsze się kogoś spotka, albo dowie czegoś ciekawego od nieznajomego.

A zakupy? Przy okazji. Może wcale. Albo innym razem.

I dobrze, tylko trzeba ten aspekt zlotowo-wystawienniczy wziąć nieco mocniej pod uwagę i wykorzystać przy organizacji kolejnej edycji. Tylko jak ściągnąć handlarzy z ciekawym towarem w dobrej cenie?

MSK