Porwanie w Lagunie i Ukraiński melanż

Kupno używanego samochodu to zawsze wielkie emocje. Na szczęście w sieci pełno jest poradników „jak kupić używany samochód”, w Twojej rodzinie lub pracy znajdzie się grono ekspertów nie gorszych od specjalistów z telewizji. Ale nigdzie nie przeczytasz, ani nie usłyszysz tego jedynego prawdziwego zdania: Kupno używanego samochodu jest jak wypad do Afganistanu – Stracisz pieniądze, godność lub życie.

W swoim życiu miałem przyjemność kupić trzy samochody dla siebie i współuczestniczyć w kilku zakupach dla członków rodziny. Jeśli chodzi o moje samochody to Escort nie miał blachy i zawieszenia, Taunus nie miał niczego sprawnego a Mondeo… o dziwo wykazuje lekkie zużycie tylnego zawieszenia i tylnych hamulców. I klapek w dolocie. Ale działa i nie chce mnie zabić.

Wychodzi na to, że najlepszy samochód kupiłem od handlarza z Modlińskiej. Dziesięcioletniego Forda sprowadzonego z Niemiec na handel. Za to Escort od tzw. „prywatnego sprzedającego” okazał się skarbonką bez dna, kopalnią patentów i absolutnie zaniedbanym gruzem. O Taunusie od „pasjonata, klubowicza, fordziarza” to nawet nie chcę mówić…

Moje błędy wynikają zapewne z absolutnego braku przygotowania do kupna. Przydałoby się też znać trochę na samochodach.

Nie mam zwyczaju czytać poradników w prasie motoryzacyjnej, a tym bardziej w internecie. Mam takiego jednego znajomego, który zarabia na chleb pisząc różne rzeczy. Jedną taką rzeczą był kiedyś poradnik dla kupujących samochody używane na potrzebny pewnego portalu z ogłoszeniami.

Poradnik na pewno wyszedł wspaniale, ale warto mieć na uwadze fakt, że jego autor nie ma samochodu i nigdy żadnego nie kupował. Pewnego razu jego fachowa znajomość motoryzacji niemal pozbawiłaby go życia.

Otóż chwilę po tym jak wysadziłem go pod sklepem, zwolniło się miejsce parkingowe kilkanaście metrów dalej. A w związku z tym, że zad mojego USS Lincolna utrudniał nieco poruszanie się główną ulicą postanowiłem zeń skorzystać. No i czekam, i czekam. Nagle jest. Nieco spięty, jakiś taki. Muszę oddać tutaj sprawiedliwość, że jak na fakt, że chwilę wcześniej wbił się jakimś Ukraińcom do fury z siatką pełną chipsów i piwa, to był oazą spokoju.

Nie wiem tylko, czy ktoś kto nie rozróżnia białego Megane hatchback od srebrnego Mondeo kombi jest odpowiednim dla Was autorytetem w dziedzinie zakupu następnego samochodu.

Skoro więc czytanie wnikliwych poradników mija się z celem, to może warto zastosować się do ogólnie przyjętych prawda?

Odrzucając opcję zakupu u handlarza nie pozostaje nam nic innego jak udać się na spotkanie z legendarnym ze swej uczciwości sprzedawcą prywatnym. Dobrze pamiętam jak kupowałem swój pierwszy samochód. Z przyczyn o których kiedyś Wam opowiem, wybór padł na Escorta. Poszukiwania takiego cuda idealnie ilustruje wizyta w komisie przy trasie Armii Krajowej.

Był to gorący dzień, kolejny tydzień bezowocnych poszukiwań pierwszego bolidu. Poszukiwania odbywały się dwutorowo, między innymi poprzez objazd wszystkich przychodzących do głowy komisów.

Stał on, czerwony hatchback MK7, 5 drzwi. Najgorzej. Podczas obchodu połączonego z rytualnym kopaniem w oponkę nastąpił pierwszy znak. Wdepnąłem w psią kupę uwalniając jej woń, która to coraz intensywniej zgrywała się z tym co tak naprawdę mam przed sobą.

Nie wymiękam, odpalaj pan! Niestety nie palił. Kręcił i kręcił i kręcił aż… przestał robić cokolwiek. No trudno. Zerknę jeszcze tu i tam. No i tam, czyli z tyłu znalazłem ciekawie wyprofilowany pas tylny. Między nim a tylnym zderzakiem można było włożyć rękę.

Bolid który kupiłem był typowym gruchotem z odpowiednią ilością rdzy, zmasakrowanym tylnym zawieszeniem, wymęczonym przednim, pochrzanioną elektryką i diabli wiedzą czym jeszcze. Ale był od osoby prywatnej. Kobiety w dodatku.

 Teraz już wiem, że jak przy podpisywaniu umowy sprzedający sam z siebie schodzi o tysiaka to powinno się spieprzać.

Wiem też, że te łzy na koniec to nie była tęsknota i żal jak to było zagrane, tylko łzy niewiarygodnego szczęścia. W sumie cieszyłem się tak samo jak w końcu nauczyłem się korygować kierownicą znoszenie na boki przy zwalnianiu/przyspieszaniu tak, że nikt nie przypuszczał, że to cholerstwo nie chce się trzymać swojego pasa ruchu.

W zeszłym roku przekonałem się też, że „prywatny sprzedający” ma równie luźne podejście do stanu bezwypadkowego jak typowy handlarz. Oglądałem kilka Focusów i Mondeo, które miały progi i słupki ze szpachli, a nawet na środku dachu dało się znaleźć odkurze po lakierowaniu. Ale oczywiście nie bite, stan idealny rękę bym sobie dał itd.

Albo radosne informowanie o tym, że – Paaanie, pół roku temu wymieniłem jeden amortyzator na używany ale jest ok. Pewnie niedługo trzeba będzie zrobić drugi. Ale mam dobre złomowisko i pewnie coś tanio Pan dorwie.

I tak królem sprzedawców prywatnych został pan z Zielonki. Niesiony podszeptami diabła postanowiłem zobaczyć hospicjum na kołach w postaci Renault Laguny 2.0 benzyna w gazie. Kombi. Super wyposażenie, ogólnie bajka.

Wstępne oględziny wykazały, że to trup. Ale co tam, jedziemy na próbną. Miałem wtedy ze sobą dwóch Laguniarzy z miernikami lakieru. Ogólnie z naszej trójki tylko ja nie byłem zainteresowany zakupami, ale co tam, zawsze chętnie czymś się przejadę.

Pierwszy zonk jak się pojawił, a o którym dowiedziałem się kawałek po wyjechaniu z posesji był taki, że typ zabrał ze sobą swoje dziecko. Trzech obcych typów, on i jego córka. Bardzo odpowiedzialnie.

Potem okazało się, że fura ma najechane  „z 500 000 kilometrów”. Na liczniku widniało dumnie coś ponad 400 000, ale „No wie Pan, coś się powaliły te zegary przy naprawie i już nie dociągaliśmy. Ale on ma z pięćset, gwarantuję”.  No dobra, ale jak Laguna dożyła takiego przebiegu?

„A bo mój mechanik sprowadził powypadkowca z anglii i przełożył słupek czy jak to się tam mówi. Ale teraz to działa już pięknie. A i skrzynia była z anglika. Ale jakiegoś innego niż silnik. No a widzi Pan osłonę dźwigni zmiany biegów? Sam szyłem!”

I tak w kółko. Fura była wytłuczona jak tylko się da. A gość siedział z tyłu z tą swoją córką i jednym z moich ekspertów i ciągle tylko „dawaj pan, niech go pan trochę przegoni, ładnie ciągnie!”.

– Panie, ale ja nie chcę tym szybko jechać. „Spokojnie 170 pójdzie, o pan patrzy, teraz jest luka, niech mu pan da do podłogi”. Generalnie koleś wywiózł nas tak, że jazda próbna składała się z ciągłego popędzania mnie i trwała dobre 50 minut. A ja za wszelką cenę nie chciałem zabić dziecka i czterech osób.

Po powrocie z tej traumatycznej dla mnie wyprawy okazało się, że żona już była gotowa dzwonić po policję, bo zaginęło jej dziecko. Czując przypał podziękowaliśmy i zwialiśmy ile sił. Nie dość, że gość próbował nas zabić, to jeszcze mogliśmy iść siedzieć za porwanie dziecka.

Z komisami jest łatwiej. Wszyscy mają Cię w dupie i jak coś mówią,  to mówią to samo: „mały przebieg, okazja, nie bity” itd. Jak trafi się komis gdzie bez problemu i zobowiązań można się przejechać po ulicy, z fury nie odpada szpachla, nie wali na dziurach jak wiadro pełne gwoździ, silnik pracuje spokojnie i równo, a cena nie jest podejrzanie niska to pewnie trafiliście sensowny samochód.

A jak boicie się komisów to jest jeden taki na Żeraniu gdzie dają Wam identyfikatory „gość”, przydzielają Wam opiekuna wycieczki i dowoli możecie oglądać bolidy z Niemiec. Jak Karingtony. Pod dachem.

A na koniec dodam, że chęć kupna samochodu racjonalnego, takiego na którym będziecie mogli polegać, nie zrujnuje Waszego portfela i będzie balsamem dla duszy po wszystkim co przejdziecie w trakcie poszukiwań, to najbardziej naiwna myśl na jaką mogliście wpaść.

Podejdźcie do tego z pełną świadomością, że koniec końców skończycie jak frajerzy z niedomagającym przepłaconym gratem, który dzień po dniu będzie ujawniał swoje wady i słabości. Najwyżej odetchniecie z ulgą, kiedy nic takiego nie będzie miało miejsca.

MSK